piątek, 16 września 2011

Seans dziesiąty : „Zaczniemy pewnego dnia, zakończymy ostatecznym cięciem”

Witajcie słuchacze i czytacze.
Zostawiliśmy grupę Pink Floyd jedzącą psychodeliczne śniadanie u Alana, zobaczmy co działo się z nimi dalej. A działo się, oj, działo się. Zachęceni sukcesem płyty „Atom Heart Mother”, muzycy poszli dalej w tym kierunku, tworząc wspaniały utwór „Echoes”, który znalazł się już na następnej płycie „Meddle” wydanej w 1971 roku. Utwór rozpoczyna się od pojedynczego dźwięku granego na pianinie – przepuszczonego przez odpowiednie efekty i powtarzającego się przez półtorej minuty utworu. Z czasem do gry włączają się kolejne instrumenty (gitara, gitara basowa, organy, perkusja), a kulminacją pierwszej części utworu jest krótki, poetycki tekst śpiewany przez Davida Gilmoura i Richarda Wrighta. W drugiej części słyszymy wiatr, krakanie wron i dźwięki podobne ludzkiemu zawodzeniu w oddali. Raz po raz pojawia się też głośno wyjąca gitara. W pewnym momencie powraca otwierający utwór fragment na pianinie, prowadzący do trzeciej części będącej bliskim powtórzeniem pierwszej. Utwór ten zajmował całą stronę B płyty, na stronie A znalazło się sześć krótszych utworów, z których najbardziej znany to „One of these days”. Jest w nim dźwięk wiejącego wiatru, z którego wyłania się gitara basowa, dołącza do niej perkusja i organy grające powtarzające się pasaże i w końcu agresywne solo gitary solowej, Nick Mason mówi „One of these days, I'm going to cut you into little pieces” („Pewnego dnia potnę cię na małe kawałeczki”), a utwór kończy się znów wiejącym wiatrem. Plotka mówi, że Pink Floyd dedykował ten utwór prezenterowi londyńskiego radia, który często i w niewybrednych słowach krytykował ich twórczość. W tym samym roku zespół zrealizował nietypowe przedsięwzięcie – koncert bez publiczności wśród ruin Pompejów, który nagrano, dołączono zdjęcia, rozmowy i sceny ze studia i wydano jako „Pink Floyd : Live at Pompeii”.

Dwa lata później zespół wydał płytę, która uznawana jest nie tylko za największe dokonanie grupy, ale też za jeden z kilku najsłynniejszych albumów w historii muzyki rockowej i który utrzymał się przez ponad sto miesięcy w pierwszej setce Billboardu, a do dziś jest jednym z najlepiej sprzedających się albumów rockowych. „Dark side of the moon”, czyli „Ciemna strona księżyca”, kiedy była nagrywana, była już dobrze przećwiczona, bo zespół już wcześniej wykonywał te utwory na żywo. Muzycy byli także otwarci na sugestie i rady innych, np. Alana Parsonsa, który jest pomysłodawcą słynnych zegarów na początku utworu „Time”. Także i okładka płyty – pryzmat rozszczepiający światło na czarnym tle, stał się jedną z najlepiej rozpoznawalnych ikon muzyki rockowej, a zaprojektowała go firma Hipgnosis. Teksty Watersa, wybitne pod każdym względem, mówią o ludzkich lękach, o samotności, o przemijającym czasie, kruchości ludzkiej egzystencji, szaleństwie i zachłanności. Cechą charakterystyczną albumu są też krótkie wypowiedzi osób spotykanych w studiach na Abbey Road, które Waters nagrywał i dołączał do muzyki. Z dziewięciu utworów na płycie trudno jest wybrać jeden, by go tu pokazać. Niech cały album podsumuje wypowiedź dozorcy budynku, Gerry'ego Driscolla, którego można usłyszeć w ostatnich sekundach wybrzmiewającej muzyki, gdy powraca dźwięk bijącego serca: "There is no dark side of the moon really... matter of fact it's all dark" (Nie ma ciemnej strony księżyca, w rzeczywistości jest cały ciemny), a my posłuchajmy instrumentalnego utworu  "The great gig in the sky" ("Wielki spektakl na niebie") z fantastycznym głosem Clare Tory, która w momencie problemów z tekstem do tego utworu powiedziała: „Może ja też będę udawać instrument?” i to był świetny pomysł.

Waters stwierdził, że ten album skończył grupę, był zbyt doskonały, by można było powtórzyć jego sukces, a poza tym w czasie nagrania ujawniły się konflikty dzielące muzyków. Mimo to, grupa zabrała się do nagrania kolejnego albumu, który  miał wyrazić tęsknotę za byłym liderem grupy, Sydem Barrettem. Sam Syd wśliznął się do studia w czasie nagrywania albumu, ale był tak zmieniony, że żaden z obecnych tam muzyków nie rozpoznał go. Album nosi tytuł „Wish you were here”, ale najbardziej znaczącym utworem zdaje się być „Shine on, you crazy diamond” ("Świeć, szalony diamencie" - szalony diament to właśnie Barrett); długi, trzyczęściowy, w dużej części instrumentalny utwór, majestatycznie rozwinięty w solówkach gitarowych, syntezatorowych i gościnnie występującego saksofonisty. Pozostałe trzy krótkie i odmiennie brzmiące utwory opowiadają o marzeniach o sukcesie młodych rockowych muzyków. Natomiast tytułowy utwór, dla mnie najpiękniejsze dzieło Pink Floyd i niewątpliwy numer jeden, to ballada, w której solówkę na gitarze akustycznej zagrał gościnnie Roy Harper. Okładka jest również bardzo charakterystyczna – powitanie dwu mężczyzn, z których jeden płonie, a wewnątrz książeczki znalazły się inne ciekawe zdjęcia.

Rok 1977 przyniósł kolejny album grupy, na który tak samo wiele wydarzeń miało wpływ, jak wynikało z niego. Wśród wpływów warto wymienić nadejście muzyki punk oraz powieść George’a Orwella „Folwark zwierzęcy”, wśród rezultatów - najdziwniejszy w dorobku zespołu album i załamanie nerwowe Watersa. Na płycie umieszczono trzy utwory zatytułowane: Psy (Dogs), Świnie (Pigs) i Owce (Sheep) – trzy rodzaje postaw ludzkich. W sferze muzycznej album jest ascetyczny, muzyka prosta i przejrzysta, praktycznie brak jej głębi, zwykle nadawanej przez instrumenty klawiszowe Wrighta. W istocie Wright jest praktycznie nieobecny na płycie – cała muzyka oparta jest na przejmująco grającej gitarze Gilmoura. O ile poprzednie albumy zawierały muzykę dla każdego i grane były nawet przez muzyczne stacje popowe, „Animals” był skierowany głównie do zdeklarowanych fanów zespołu. Okładka tego albumu przedstawia londyńską elektrownię Battersea, nad którą lata świnia. Ten symbol – wielka nadmuchana świnia - był wykorzystywany na koncertach i w późniejszej twórczości zespołu.

Wspomniane wcześniej załamanie nerwowe Watersa miało miejsce 6 lipca 1977 roku, w czasie koncertu w Montrealu. Podczas występu zdał on sobie sprawę, że tak naprawdę nikt nie słucha muzyki, że jest to dla widzów spotkanie towarzyskie, z rozmowami, hot-dogami, hamburgerami i napojami. Waters stracił kontrolę nad sobą. Przestał grać, zaczął wykrzykiwać obelgi w kierunku widowni, a potem pluć w kierunku widzów. Wtedy też w jego głowie narodziła się wizja: „Zrozumiałem, że to, co kiedyś było wartościową i kontrolowaną wymianą między nami a nimi, zostało zupełnie wypaczone przez rozmach, korporacyjną chciwość i ego. Został tylko układ, właściwie sado-masochistyczny. Miałem wyraźną wizję bombardowania publiczności. Bomby leciałyby ze sceny, a widzowie rozrywani na kawałki szaleliby w radości, że są w centrum akcji.” To przeżycie i dalsze rozmyślania zaowocowały kolejnym przedsięwzięciem muzycznym jakim było arcydzieło „The Wall”, czyli „Mur”, choć w Polsce przyjęło się tłumaczenie „Ściana”. Jest to swego rodzaju rock opera, opowiadająca historię muzyka o pseudonimie Pink, od jego dzieciństwa, poprzez odgradzanie się od świata, aż po zburzenie symbolicznego muru wokół niego i powrót do życia. Obok albumu powstał także film fabularny „The Wall” w reżyserii Alana Parkera z Bobem Geldofem w roli głównej – pozycja obowiązkowa do obejrzenia. W czasie trwania koncertów wykorzystywano wielkie lalki, a także budowano autentyczny mur, który na kilka piosenek odgradzał zespół od publiczności i wyświetlano na nim animacje, a potem był burzony. Album zawiera takie nieśmiertelne przeboje jak „Another brick in the Wall”, „Mother”, „Hey, you”,  „Goodbye cruel world”, „Vera”, „Run like hell” i oczywiście „Comfortably numb”, z wspaniałą solówką gitarową Gilmoura uważaną za jedną z najlepszych partii gitarowych w historii muzyki – mój numer dwa Floydowej listy przebojów.

Wydany w 1983 roku ostatni album Pink Floyd „The Final Cut”, to prawie solowe dzieło Watersa, na którym kontynuuje wątki autobiograficzne „The Wall” związane z bólem po stracie ojca na wojnie. Album okazał się bardzo na czasie, jako że akurat trwała wojna o Falklandy. Muzyka na płycie jest emocjonalnie skondensowana, stylistycznie spójna, pełna melancholii i z trudem tłumionego gniewu, raz po raz wybucha nieopanowanym żalem. Pejzaż dźwiękowy charakteryzuje się gęstą fakturą muzyczną utrzymaną w szarych barwach. Płyta nie znalazła uznania u tradycyjnie nastawionej publiczności rockowej, nie wypromowano też żadnego „przeboju”, pogłębiła się za to dezintegracja grupy. Perkusista Nick Mason zaczął tracić zainteresowanie muzyką. Richard Wright już oficjalnie był poza grupą i w pracach nad albumem nie uczestniczył ze względu na uzależnienie od kokainy. David Gilmour, dawniej obok Watersa druga podpora grupy, wspomina pracę z coraz bardziej nieprzystępnym i apodyktycznym Watersem jako niekończący się koszmar. Ostatecznie wszyscy przyjęli z ulgą oświadczenie Watersa, iż Pink Floyd zakończyło swoją artystyczną misję i ulega samorozwiązaniu. Tytuł albumu ("Ostateczne cięcie") nabrał nowego znaczenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.