Witajcie słuchacze i czytacze.
Zapraszam Was dziś w inny czas, w inną przestrzeń.
Wplećcie kwiaty we włosy i chodźmy…
„Wszystko w odśrodkowym wirze. Był to kraj
zawiadomień o bankructwie, ogłoszeń o licytacjach, codziennych wzmianek o zabójstwach,
zaginięciu dzieci, porzuceniu domów oraz o wandalach nie znających nawet prawidłowej
pisowni sprośnych wyrazów, które bazgrali na murach. Był to kraj, w którym
stale znikały cale rodziny, siejąc za sobą czeki bez pokrycia i akty wykupu
mienia przepadłego z powodu niewypłacalności. Młodzi przenosili się z mniejszych
miast do miast-molochów, odrzucając przeszłość i przyszłość tak, jak wąż zrzuca
skórę, dzieciaki, które nie znały i nie poznają już gier, jakie dawniej podtrzymywały
więzi społeczne. Wciąż poszukiwano zaginionych osób. Zaginionych dzieci.
Zaginionych rodziców. Poszukujący wypełniali naprędce kwestionariusze dotyczące
osób zaginionych, po czym i oni wyruszali w drogę.”
„Nie był to kraj objęty rewolucją. Nie był to kraj
pod okupacją wroga. Były to Stany Zjednoczone Ameryki Północnej późną, zimną
wiosną roku 1967 - rynek był stabilny, dochód narodowy brutto wysoki i bardzo
wielu elokwentnych ludzi miało poczucie wielkich społecznych celów, tak więc
mogła to być wiosna śmiałych nadziei i narodowych oczekiwań, ale nią nie była,
i coraz więcej osób zdawało sobie z tego sprawę. Wiadomo było jedynie, że w
którymś momencie sami się poroniliśmy i spapraliśmy robotę, a ponieważ wszystko
inne wydawało mi się mniej ważne, postanowiłam pojechać do San Francisco. Do
San Francisco, gdzie wystąpiło krwawienie społeczne. Gdzie gromadziły się
zaginione dzieciaki, nazywając siebie "hipisami". Kiedy jechałam do
San Francisco po raz pierwszy owej późnej, zimnej wiosny 1967 roku, nie wiedziałam
jeszcze, czego chcę się dowiedzieć, toteż posiedziałam tam jakiś czas i zawarłam
kilka przyjaźni.”
„Przy zespołach
rockowych kręcą się zawsze młode dziewczyny - tak jak dawniej przy
saksofonistach – dziewczyny żywiące się sławą, siłą i seksem emanującymi z
zespołu podczas koncertów; trzy takie są więc i teraz, tego popołudnia, w Sausalito,
gdzie odbywa się próba zespołu "Greatful Dead". Wszystkie trzy są ładne,
dwie nadal mają pulchne, dziecinne twarzyczki, trzecia tańczy samotnie z zamkniętymi
oczami. Pytam te dwie, co tu robią.
- Zwyczajnie, często tu przychodzę - odpowiada pierwsza.
- Po prostu znam ich trochę- odpowiada druga.
Ta, która po prostu trochę ich zna, zabiera się do
krojenia bagietki na stołku od fortepianu. Chłopcy robią przerwę, jeden opowiada
o graniu w Los Angeles Cheetah, które znajduje się w dawnej sali Aragon.
- Piliśmy piwo tam, gdzie siedział Lawrence Welk -
mówi Jerry Garcia.
Dziewczyna, która tańczyła samotnie, chichocze.
- Niesamowite
- odzywa się cicho. Oczy ma wciąż zamknięte.”
„Stoimy z Norrisem przy Patelni i Norris oświadcza,
że wszystko jest już przygotowane, żeby pewien znajomy zabrał mnie do Big Sur. Mówię,
że wolałabym spędzić kilka dni z nim i z jego żoną oraz z resztą ludzi w ich
domu. Norris uważa, że byłoby mi łatwiej, gdybym wzięła kwas. Odpowiadam, że
nie czuję się na siłach. Norris na to, że dobra, wystarczy trawa, i ściska mi rękę.
Któregoś dnia Norris pyta mnie, ile mam lat. Odpowiadam, że trzydzieści dwa.
Zapada cisza, ale Norris umie wybrnąć z sytuacji:
- Nie martw się - mówi w końcu - mamy też starych hippisów.”
„Wieczór jest całkiem ładny, nic szczegó1nego się
nie dzieje. Max przychodzi ze swoją starą, z Sharon, do Magazynu. Magazyn,
siedziba Dona i całego szeregu zmieniających się lokatorów, nie jest wcale
magazynem, lecz garażem pewnego nie istniejącego już hotelu. Magazyn to coś w
rodzaju teatru totalnego, nie kończącego się happeningu, i dlatego zawsze się w
nim dobrze czuję. To, co wydarzyło się przed dziesięcioma minutami i to, co
wydarzy się za pół godziny szybko idzie tu w niepamięć. Ktoś zwykle coś tu
tworzy, na przykład przygotowuje spektakl świetlny, a poza tym pełno tu różnych
ciekawych rzeczy, takich jak stary chevrolet, który służy za łóżko, olbrzymia flaga
amerykańska powiewająca wysoko w ciemnościach albo klubowy fotel zawieszony na
krokwiach jak huśtawka, dzięki któremu można jakoby osiągnąć poczucie
kosmicznej wysokości. Polubiłam Magazyn zwłaszcza dlatego, że mieszka w nim
pewne dziecko imieniem Michael. Matka Michaela, Sue Ann, to słodka, bladziutka
dziewczyna, która wiecznie krząta się w kuchni, zajęta gotowaniem alg lub
pieczeniem makrobiotycznego chleba, gdy tymczasem Michael bawi się trociczkami,
starym tamburynem albo huśta na koniu na biegunach, z którego oblazła farba.
Kiedy poznałam Michaela, siedział właśnie na tym koniu - bardzo blady i brudny
blondynek na koniu na biegunach, z którego oblazła farba. Owego popołudnia w
Magazynie świecił się tylko niebieski teatralny reflektor ukazując Michaela, który
mruczał coś pod nosem do drewnianego konia. Michael jest inteligentnym
trzylatkiem, ale jeszcze nie mówi. Dzisiaj Michael próbuje zapalić trociczki,
podczas gdy obok niego, jak zwykle, przewija się cały szereg ludzi, którzy
znikają w pokoju Dona, gdzie obsiadają łóżko i palą skręty.”
„Steve'a niepokoi mnóstwo rzeczy. Ma dwadzieścia
trzy lata, wychowywał się w Wirginii i uważa Kalifornię za początek końca:
- Czuję, że to szaleństwo - mówi i głos mu się łamie.
- Ta dziewczyna twierdzi, że życie nie ma sensu, ale to i tak jest bez
znaczenia, bo po prostu przez nie przepłyniemy. Nieraz już chciałem spakować się
i wyjechać na Wschód, tam miałem przynajmniej jakiś cel. Tam przynajmniej można
było oczekiwać, że coś się stanie. - Przypala mi papierosa trzęsącymi się rękami.
- A tutaj wiadomo, że nic się nie stanie.
Pytam, co niby miałoby się stać.
- Nie wiem - odpowiada. – Coś. Cokolwiek.”
„Arthur Lisch rozmawia z kuchennego aparatu, próbując
sprzedać ochotniczej organizacji charytatywnej pewien program dla Rejonu:
- Mamy już sytuację wyjątkową - mówi do słuchawki, usiłując
jednocześnie wyplątać z kabla swoją półtoraroczną córeczkę. - Nie dostajemy tu żadnej
pomocy, nikt nie jest w stanie przewidzieć, co może się zdarzyć. Ludzie śpią na
ulicach. Umierają z głodu - przerywa na chwilę. - Dobrze – odzywa się znowu -
więc robią to z wyboru. No i co z tego?
Zanim skończy rozmowę, odmaluje przede mną iście
dickensowski wizerunek życia na obrzeżach parku Golden Gate; i tak wygląda moje
pierwsze zetknięcie z akcją Arthura Lischa znaną pod hasłem: "Zamieszki
uliczne albo...": Arthur Lisch jest jakby jednym z przywódców
"diggersów"; grupy, która wedle oficjalnej mitologii Rejonu zrzesza
pewną liczbę anonimowych facetów nie mających w swej kolektywnej głowie żadnego
innego pomysłu jak tylko chęć niesienia innym braterskiej pomocy. Oficjalna
mitologia Rejonu głosi też, że diggersi nie mają przywódców, niemniej Arthur
Lisch jest jednym z nich. Jest on także etatowym pracownikiem Amerykańskiego
Komitetu Pomocy i mieszka z żoną Jane i dwojgiem małych dzieci w kolejowym mieszkaniu,
w którym akurat tego dnia panuje duży rozgardiasz. Po pierwsze, telefon dzwoni
bez przerwy. Arthur obiecuje, że będzie na rozprawie w ratuszu. Obiecuje, że
"przyśle Edwarda, on jest w porządku". Obiecuje, że załatwi dobry
zespół, może "Loading Zone", żeby zagrał na żydowskim benefisie. Po
drugie, córeczka Arthura ciągle płacze, uspokaja się dopiero na widok Jane ze słoiczkiem
zawierającym kurczaka z kluskami dla dzieci. Dodatkowym elementem wprowadzającym
zamieszanie jest obecność niejakiego Boba, który siedzi sobie w salonie i
wpatruje się we własne palce u nóg. Najpierw w palce jednej, potem w palce
drugiej. Kilka razy próbuję zachęcić Boba do rozmowy; w końcu jednak dociera do
mnie, że Bob właśnie załapuje doły. Na dobitkę w kuchni dwoje ludzi rąbie na
podłodze coś, co wygląda jak połówka wołu, po to, żeby Jane miała z czego
przyrządzić codzienny posiłek wydawany przez diggersów w parku. Arthur Lisch
najwyraźniej tego nie dostrzega. Ciągnie wywód na temat skomputeryzowanych
społeczeństw, zagwarantowania stałych dochodów rocznych oraz zamieszek
ulicznych.”
„- W dzisiejszym świecie istnieją tylko trzy liczące
się informacje - to kolejna rzecz, której dowiedziałam się pewnego wieczoru od
Cheta Helmsa. Siedzieliśmy w Avalonie, gdzie działał wielki stroboskop, błyskały
kolorowe światła, jarzyły się fosforyzujące malowidła i roiło się od dzieciaków
w wieku szkolnym, które koniecznie chciały wyglądać na zaćpane. Sprzęt nagłaśniający
w Avalonie emituje sto dwadzieścia sześć decybeli na odległość ponad
trzydziestu metrów, ale dla Cheta Helmsa hałas jest czymś tak normalnym jak
powietrze, toteż Chet Helms nie przestaje mówić.
- Po pierwsze - mówi - Bóg umarł w zeszłym roku, a
gazety wydrukowały Jego nekrolog. Po drugie, pięćdziesiąt procent narodu ma lub
będzie miało poniżej dwudziestu pięciu lat. - Jakiś chłopak potrząsa w naszą
stronę tamburynem, a Chet Helms uśmiecha się do niego życzliwie. - Po trzecie -
ciągnie - oni tam mają dwadzieścia miliardów nie podlegających kontroli dolarów
na zbyciu.”
„Bo kiedy bierze się kwas z kimś, kto człowieka olśnił,
widzi się, jak cały świat topnieje tamtej osobie w oczach...
- To najmocniejsza rzecz na świecie - dodaje Sharon.
- Nic tego nie zniszczy - potwierdza Max - dopóki to
trwa.
Nie ma dziś mleka-
Odeszła moja ukochana ...
Koniec mych nadziei -
Koniec moich snów -
- to piosenka, której słuchałam co rano tej zimnej późnej
wiosny roku 1967 na KFRC, stacji Dzieci Kwiatów w San Francisco.”
„Podobno "Jook Savages" mają wydać przyjęcie
w Larkspur z okazji Święta Majowego, wpadam więc do Magazynu, gdzie Don i Sue
Ann uważają, że fajnie byłoby tam pojechać, bo trzyletni synek Sue Ann, Michael,
ostatnio nigdzie nie wyjeżdżał. Jest ciepło, nad Golden Gate zachodzi słońce;
Don pyta Sue Ann, ile smaków potrafi rozróżnić w pojedynczym ziarnku ryżu, a
Sue Ann odpowiada, że może lepiej byłoby, gdyby nauczyła się gotować więcej
potraw yang, może za dużo jedzą yin w Magazynie; ja natomiast usiłuję nauczyć
Michaela śpiewać "Panie Janie". Każde z nas ma swoją radość i jest to
bardzo miła przejażdżka. Zresztą musi nas zadowolić, bo u "Jook
Savages" nie ma nikogo, nawet samych "Jook Savages". Po powrocie
Sue Ann postanawia przyrządzić duże danie z jabłek, których pełno jest w
Magazynie. Don zaczyna pracę nad widowiskiem świetlnym, ja zaś wpadam na chwilę
do Maxa.
- Niesamowite
- komentuje Max historię z Larkspur. - Ktoś pomyślał, że byłoby bomba, gdyby pięciuset
ludzi mogło się załapać pierwszego maja, i tak by było, ale okazuje się, że załapali
się ostatniego kwietnia, więc nic z tego. Jak wyjdzie, to wyjdzie. Jak nie
wyjdzie, to nie. Kogo to obchodzi. Nikogo.”
„- Ten, kto myśli, że tutaj chodzi wyłącznie o
narkotyki, musi być po prostu ślepy. Jest to normalny ruch społeczny, w gruncie
rzeczy dość romantyczny, z gatunku tych, które pojawiają się w okresach
prawdziwych kryzysów społecznych. Idee przewodnie są zawsze takie same. Powrót
do niewinności. Żądanie przywrócenia dawnych zasad zarządzania i kontroli. Tajemnice
krwi. Ciągoty ku transcendencji, ku oczyszczeniu.”
Fragmenty „Pełzną ku Betlejem” Joan Didion w tłumaczeniu
Jolanty Plakwicz w moim własnym wyborze.