piątek, 27 kwietnia 2012

Seans XXXVIII "Pełzną ku Betlejem"



Witajcie słuchacze i czytacze.

Zapraszam Was dziś w inny czas, w inną przestrzeń. Wplećcie kwiaty we włosy i chodźmy…




„Wszystko w odśrodkowym wirze. Był to kraj zawiadomień o bankructwie, ogłoszeń o licytacjach, codziennych wzmianek o zabójstwach, zaginięciu dzieci, porzuceniu domów oraz o wandalach nie znających nawet prawidłowej pisowni sprośnych wyrazów, które bazgrali na murach. Był to kraj, w którym stale znikały cale rodziny, siejąc za sobą czeki bez pokrycia i akty wykupu mienia przepadłego z powodu niewypłacalności. Młodzi przenosili się z mniejszych miast do miast-molochów, odrzucając przeszłość i przyszłość tak, jak wąż zrzuca skórę, dzieciaki, które nie znały i nie poznają już gier, jakie dawniej podtrzymywały więzi społeczne. Wciąż poszukiwano zaginionych osób. Zaginionych dzieci. Zaginionych rodziców. Poszukujący wypełniali naprędce kwestionariusze dotyczące osób zaginionych, po czym i oni wyruszali w drogę.”




„Nie był to kraj objęty rewolucją. Nie był to kraj pod okupacją wroga. Były to Stany Zjednoczone Ameryki Północnej późną, zimną wiosną roku 1967 - rynek był stabilny, dochód narodowy brutto wysoki i bardzo wielu elokwentnych ludzi miało poczucie wielkich społecznych celów, tak więc mogła to być wiosna śmiałych nadziei i narodowych oczekiwań, ale nią nie była, i coraz więcej osób zdawało sobie z tego sprawę. Wiadomo było jedynie, że w którymś momencie sami się poroniliśmy i spapraliśmy robotę, a ponieważ wszystko inne wydawało mi się mniej ważne, postanowiłam pojechać do San Francisco. Do San Francisco, gdzie wystąpiło krwawienie społeczne. Gdzie gromadziły się zaginione dzieciaki, nazywając siebie "hipisami". Kiedy jechałam do San Francisco po raz pierwszy owej późnej, zimnej wiosny 1967 roku, nie wiedziałam jeszcze, czego chcę się dowiedzieć, toteż posiedziałam tam jakiś czas i zawarłam kilka przyjaźni.”




 „Przy zespołach rockowych kręcą się zawsze młode dziewczyny - tak jak dawniej przy saksofonistach – dziewczyny żywiące się sławą, siłą i seksem emanującymi z zespołu podczas koncertów; trzy takie są więc i teraz, tego popołudnia, w Sausalito, gdzie odbywa się próba zespołu "Greatful Dead". Wszystkie trzy są ładne, dwie nadal mają pulchne, dziecinne twarzyczki, trzecia tańczy samotnie z zamkniętymi oczami. Pytam te dwie, co tu robią.
- Zwyczajnie, często tu przychodzę - odpowiada pierwsza.
- Po prostu znam ich trochę- odpowiada druga.
Ta, która po prostu trochę ich zna, zabiera się do krojenia bagietki na stołku od fortepianu. Chłopcy robią przerwę, jeden opowiada o graniu w Los Angeles Cheetah, które znajduje się w dawnej sali Aragon.
- Piliśmy piwo tam, gdzie siedział Lawrence Welk - mówi Jerry Garcia.
Dziewczyna, która tańczyła samotnie, chichocze.
 - Niesamowite - odzywa się cicho. Oczy ma wciąż zamknięte.”




„Stoimy z Norrisem przy Patelni i Norris oświadcza, że wszystko jest już przygotowane, żeby pewien znajomy zabrał mnie do Big Sur. Mówię, że wolałabym spędzić kilka dni z nim i z jego żoną oraz z resztą ludzi w ich domu. Norris uważa, że byłoby mi łatwiej, gdybym wzięła kwas. Odpowiadam, że nie czuję się na siłach. Norris na to, że dobra, wystarczy trawa, i ściska mi rękę. Któregoś dnia Norris pyta mnie, ile mam lat. Odpowiadam, że trzydzieści dwa. Zapada cisza, ale Norris umie wybrnąć z sytuacji:
- Nie martw się - mówi w końcu - mamy też starych hippisów.”



  
„Wieczór jest całkiem ładny, nic szczegó1nego się nie dzieje. Max przychodzi ze swoją starą, z Sharon, do Magazynu. Magazyn, siedziba Dona i całego szeregu zmieniających się lokatorów, nie jest wcale magazynem, lecz garażem pewnego nie istniejącego już hotelu. Magazyn to coś w rodzaju teatru totalnego, nie kończącego się happeningu, i dlatego zawsze się w nim dobrze czuję. To, co wydarzyło się przed dziesięcioma minutami i to, co wydarzy się za pół godziny szybko idzie tu w niepamięć. Ktoś zwykle coś tu tworzy, na przykład przygotowuje spektakl świetlny, a poza tym pełno tu różnych ciekawych rzeczy, takich jak stary chevrolet, który służy za łóżko, olbrzymia flaga amerykańska powiewająca wysoko w ciemnościach albo klubowy fotel zawieszony na krokwiach jak huśtawka, dzięki któremu można jakoby osiągnąć poczucie kosmicznej wysokości. Polubiłam Magazyn zwłaszcza dlatego, że mieszka w nim pewne dziecko imieniem Michael. Matka Michaela, Sue Ann, to słodka, bladziutka dziewczyna, która wiecznie krząta się w kuchni, zajęta gotowaniem alg lub pieczeniem makrobiotycznego chleba, gdy tymczasem Michael bawi się trociczkami, starym tamburynem albo huśta na koniu na biegunach, z którego oblazła farba. Kiedy poznałam Michaela, siedział właśnie na tym koniu - bardzo blady i brudny blondynek na koniu na biegunach, z którego oblazła farba. Owego popołudnia w Magazynie świecił się tylko niebieski teatralny reflektor ukazując Michaela, który mruczał coś pod nosem do drewnianego konia. Michael jest inteligentnym trzylatkiem, ale jeszcze nie mówi. Dzisiaj Michael próbuje zapalić trociczki, podczas gdy obok niego, jak zwykle, przewija się cały szereg ludzi, którzy znikają w pokoju Dona, gdzie obsiadają łóżko i palą skręty.”




„Steve'a niepokoi mnóstwo rzeczy. Ma dwadzieścia trzy lata, wychowywał się w Wirginii i uważa Kalifornię za początek końca:
- Czuję, że to szaleństwo - mówi i głos mu się łamie. - Ta dziewczyna twierdzi, że życie nie ma sensu, ale to i tak jest bez znaczenia, bo po prostu przez nie przepłyniemy. Nieraz już chciałem spakować się i wyjechać na Wschód, tam miałem przynajmniej jakiś cel. Tam przynajmniej można było oczekiwać, że coś się stanie. - Przypala mi papierosa trzęsącymi się rękami. - A tutaj wiadomo, że nic się nie stanie.
Pytam, co niby miałoby się stać.
- Nie wiem - odpowiada. – Coś. Cokolwiek.”



  
„Arthur Lisch rozmawia z kuchennego aparatu, próbując sprzedać ochotniczej organizacji charytatywnej pewien program dla Rejonu:
- Mamy już sytuację wyjątkową - mówi do słuchawki, usiłując jednocześnie wyplątać z kabla swoją półtoraroczną córeczkę. - Nie dostajemy tu żadnej pomocy, nikt nie jest w stanie przewidzieć, co może się zdarzyć. Ludzie śpią na ulicach. Umierają z głodu - przerywa na chwilę. - Dobrze – odzywa się znowu - więc robią to z wyboru. No i co z tego?
Zanim skończy rozmowę, odmaluje przede mną iście dickensowski wizerunek życia na obrzeżach parku Golden Gate; i tak wygląda moje pierwsze zetknięcie z akcją Arthura Lischa znaną pod hasłem: "Zamieszki uliczne albo...": Arthur Lisch jest jakby jednym z przywódców "diggersów"; grupy, która wedle oficjalnej mitologii Rejonu zrzesza pewną liczbę anonimowych facetów nie mających w swej kolektywnej głowie żadnego innego pomysłu jak tylko chęć niesienia innym braterskiej pomocy. Oficjalna mitologia Rejonu głosi też, że diggersi nie mają przywódców, niemniej Arthur Lisch jest jednym z nich. Jest on także etatowym pracownikiem Amerykańskiego Komitetu Pomocy i mieszka z żoną Jane i dwojgiem małych dzieci w kolejowym mieszkaniu, w którym akurat tego dnia panuje duży rozgardiasz. Po pierwsze, telefon dzwoni bez przerwy. Arthur obiecuje, że będzie na rozprawie w ratuszu. Obiecuje, że "przyśle Edwarda, on jest w porządku". Obiecuje, że załatwi dobry zespół, może "Loading Zone", żeby zagrał na żydowskim benefisie. Po drugie, córeczka Arthura ciągle płacze, uspokaja się dopiero na widok Jane ze słoiczkiem zawierającym kurczaka z kluskami dla dzieci. Dodatkowym elementem wprowadzającym zamieszanie jest obecność niejakiego Boba, który siedzi sobie w salonie i wpatruje się we własne palce u nóg. Najpierw w palce jednej, potem w palce drugiej. Kilka razy próbuję zachęcić Boba do rozmowy; w końcu jednak dociera do mnie, że Bob właśnie załapuje doły. Na dobitkę w kuchni dwoje ludzi rąbie na podłodze coś, co wygląda jak połówka wołu, po to, żeby Jane miała z czego przyrządzić codzienny posiłek wydawany przez diggersów w parku. Arthur Lisch najwyraźniej tego nie dostrzega. Ciągnie wywód na temat skomputeryzowanych społeczeństw, zagwarantowania stałych dochodów rocznych oraz zamieszek ulicznych.”



  
„- W dzisiejszym świecie istnieją tylko trzy liczące się informacje - to kolejna rzecz, której dowiedziałam się pewnego wieczoru od Cheta Helmsa. Siedzieliśmy w Avalonie, gdzie działał wielki stroboskop, błyskały kolorowe światła, jarzyły się fosforyzujące malowidła i roiło się od dzieciaków w wieku szkolnym, które koniecznie chciały wyglądać na zaćpane. Sprzęt nagłaśniający w Avalonie emituje sto dwadzieścia sześć decybeli na odległość ponad trzydziestu metrów, ale dla Cheta Helmsa hałas jest czymś tak normalnym jak powietrze, toteż Chet Helms nie przestaje mówić.
- Po pierwsze - mówi - Bóg umarł w zeszłym roku, a gazety wydrukowały Jego nekrolog. Po drugie, pięćdziesiąt procent narodu ma lub będzie miało poniżej dwudziestu pięciu lat. - Jakiś chłopak potrząsa w naszą stronę tamburynem, a Chet Helms uśmiecha się do niego życzliwie. - Po trzecie - ciągnie - oni tam mają dwadzieścia miliardów nie podlegających kontroli dolarów na zbyciu.”


  
„Bo kiedy bierze się kwas z kimś, kto człowieka olśnił, widzi się, jak cały świat topnieje tamtej osobie w oczach...
- To najmocniejsza rzecz na świecie - dodaje Sharon.
- Nic tego nie zniszczy - potwierdza Max - dopóki to trwa.
Nie ma dziś mleka-
Odeszła moja ukochana ...
Koniec mych nadziei -
Koniec moich snów -
- to piosenka, której słuchałam co rano tej zimnej późnej wiosny roku 1967 na KFRC, stacji Dzieci Kwiatów w San Francisco.”



  
„Podobno "Jook Savages" mają wydać przyjęcie w Larkspur z okazji Święta Majowego, wpadam więc do Magazynu, gdzie Don i Sue Ann uważają, że fajnie byłoby tam pojechać, bo trzyletni synek Sue Ann, Michael, ostatnio nigdzie nie wyjeżdżał. Jest ciepło, nad Golden Gate zachodzi słońce; Don pyta Sue Ann, ile smaków potrafi rozróżnić w pojedynczym ziarnku ryżu, a Sue Ann odpowiada, że może lepiej byłoby, gdyby nauczyła się gotować więcej potraw yang, może za dużo jedzą yin w Magazynie; ja natomiast usiłuję nauczyć Michaela śpiewać "Panie Janie". Każde z nas ma swoją radość i jest to bardzo miła przejażdżka. Zresztą musi nas zadowolić, bo u "Jook Savages" nie ma nikogo, nawet samych "Jook Savages". Po powrocie Sue Ann postanawia przyrządzić duże danie z jabłek, których pełno jest w Magazynie. Don zaczyna pracę nad widowiskiem świetlnym, ja zaś wpadam na chwilę do Maxa.
 - Niesamowite - komentuje Max historię z Larkspur. - Ktoś pomyślał, że byłoby bomba, gdyby pięciuset ludzi mogło się załapać pierwszego maja, i tak by było, ale okazuje się, że załapali się ostatniego kwietnia, więc nic z tego. Jak wyjdzie, to wyjdzie. Jak nie wyjdzie, to nie. Kogo to obchodzi. Nikogo.”




„- Ten, kto myśli, że tutaj chodzi wyłącznie o narkotyki, musi być po prostu ślepy. Jest to normalny ruch społeczny, w gruncie rzeczy dość romantyczny, z gatunku tych, które pojawiają się w okresach prawdziwych kryzysów społecznych. Idee przewodnie są zawsze takie same. Powrót do niewinności. Żądanie przywrócenia dawnych zasad zarządzania i kontroli. Tajemnice krwi. Ciągoty ku transcendencji, ku oczyszczeniu.”



Fragmenty  „Pełzną ku Betlejem” Joan Didion w tłumaczeniu Jolanty Plakwicz w moim własnym wyborze.

2 komentarze:

  1. Na Rainbow w ogóle nie mogło być oficjalnie żadnych narkotyków. Dawno temu "hippis" stał się synonimem "narkomana"... Trudno się dziwić ludziom, że myśleli w ten sposób.
    Joni Mitchell jest chyba jedyną "hippisowską" wokalistką, którą tak naprawdę lubię... Śliczne to wykonanie na Woodstocku.

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak, fantastyczne. ten utwór jest tez wykorzystany w ewspaniałym odcinku "Back to the garden" mojego ulubionego serialu "Six Feet Under". :)

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.